Wyśpiewać marzenia (i wszystko inne) - "Glee"

Just a small town girl
Livin' in a lonely world
She took the midnight train goin' anywhere

Był taki dzień, gdy spontanicznie postanowiłam obejrzeć pierwszy odcinek serialu „Glee”, jako że wcześniej trafiłam na świetne wykonanie utworu „Defying gravity” z tego właśnie serialu. I co? I nagle się okazało, że potrafię obejrzeć cały sezon w tydzień. Przepadłam całkowicie.





Ciężko jest streścić fabułę ze względu na dużą ilość postaci. Każda ma swoje chociażby malutkie epizody, które nie są zapominane na wieki i czasem zdarzają się nawiązania w kolejnych odcinkach (nie to, że nie ma tu urwanych wątków...). Serial jednak zaczyna się od tego, że nauczyciel hiszpańskiego William Schuester przejmuje szkolny chór, do którego sam należał w młodości, czyli tytułowe Glee. Szuka chętnych, ale jego zajęcia nie cieszą się popularnością. Jednak różnymi sposobami udaje mu się zebrać kilkunastoosobową, bardzo zróżnicowaną grupę, która na pozór powinna się nienawidzić – gracze drużyny futbolowej, cheerleaderki, chłopak na wózku, homoseksualista, zarozumiała dziewczyna, która uważa, że jest wielką gwiazdą, otyła czarnoskóra. Członkowie Glee stają się wyrzutkami i nie sposób zliczyć, ile razy ktoś oblewa ich koktajlem. Mimo wszystko nawiązuje się nimi porozumienie, a potem przyjaźń. Każdy z nich ma swoje marzenia i dąży do ich realizacji.

Dalej fabuła rozwija się dość sztampowo – ot, zwykły serial o amerykańskich nastolatkach i ich problemach. Są miłostki, kłótnie, zdrady, łzy i śmiech. I jest muzyka, która ich łączy. Nic wielkiego, tak, zgadzam się. Niektóre wątki są głupie, że aż boli? Oczywiście, jestem pierwszą osobą, która to przyzna. Jednak ten serial ma kilka zalet, które sprawiają, że w ogólnym rozrachunku wypada dobrze.

Po pierwsze – muzyka. Jestem wielką fanką musicali. W „Glee” możemy spotkać się z takimi tytułami jak „Wicked”, „Nędznicy”, „The Rocky Horror Show”, „Rent” czy „West Side Story”. Klasyka Broadwayu (a przy okazji moja wielka muzyczna miłość). Co więcej – wykonania są świetne, gdyż aktorzy mają naprawdę dobre głosy i wielu z nich występowało i występuje nadal na Broadwayu. (Matthew Morrison, w "Finding Neverland", Lea Michele w “Spring Awakening”, Jonathan Groff w “Hamiltonie”). To wystarczyło, by mnie kupić. I choć musicale stają się coraz bardziej popularne, wiele osób jest jeszcze niezaznajomionych z tym tematem. Czy to znaczy, że w „Glee” nie znajdą niczego dla siebie? Nie, aczkolwiek cały serial jest utrzymany w konwencji musicalowej, więc jak komuś przeszkadza, że bohater bez większego powodu nagle zaczyna śpiewać, to może mieć mały problem. A za pomocą muzyki załatwiają dosłownie wszystko – wyznają sobie miłość, rozstają się, kłócą, mówią o marzeniach. Jednak bohaterowie wykonują wiele znanych i lubianych utworów, oryginalnie wykonywanych przez Madonnę, Michaela Jacksona, Britney Spears, Beatelsów i naprawdę wielu innych. Zachwycają głosy, choreografia, stroje oraz świetne wyczucie, która piosenka kiedy pasuje. Tak, to była ta największa zaleta. Jeśli wiecie, że to nie wasze klimaty, to nic innego chyba was nie przekona.

Po drugie – poruszane ważne kwestie. Może to takie banalne, utarte slogany typu „trzeba zawsze być sobą”. Ale ten serial jest skierowany do młodych ludzi, którzy czasem mają problem z samoakceptacją. Tutaj dostajemy wielu bohaterów, każdy ma jakieś wady (swoją drogą powstał o tym odcinek, s02e18, „Born this way”). Dobra, przyznam, Rachel jest kreowana niczym bohaterka fanfika, niby szara myszka, nielubiana przez nikogo, znajduje jednak chłopaka (i to nie tylko jednego), zdobywa przyjaciół (oczywiście, przyjaciel gej musi być!), wszyscy ją podziwiają, spełnia swoje marzenia. Ale generalnie każdy bohater ma w którymś momencie jakiś problem i czasem autentycznie to łapie za serce. Bo może niektóre z nich wydają się głupie, ale jako osoba niewiele starsza wiem, że jak ma się siedemnaście lat to po prostu czasem błahe sprawy potrafią być naprawdę dotkliwe, że ma się ochotę schować pod kocykiem i płakać. Jednak, do czego zmierzam – „Glee” uczy tolerancji. Bo czy sama bym się czasem nie zaśmiała z chłopaka, który ubiera się dość dziewczęco? Lub czy jakby moje koleżanki z klasy zaczęły się spotykać, to nie plotkowałabym o tym z przyjaciółkami?  Szczerze powiem, mam takie małe grzeszki na sumieniu, choć uważam się za osobę tolerancyjną. Więc popkultura powinna upowszechniać takich bohaterów, żeby różnego rodzaju odchyłki od normalności jednak były dla nas normalne. W serialu poruszany jest też temat wiary i to na różne sposoby (s02e03 “Grilled Cheesus”). Mercedes śpiewa w chórze kościelnym, Rory w odcinku świątecznym zaczyna czytać fragment Biblii. Z kolei jest też strona przeciwna – homoseksualista, który czuje się odrzucony przez kościół. Nie jest nam narzucana właściwa interpretacja. Po prostu dostajemy bohaterów i wszystkie aspekty ich życia – również duchowość. Wielki plus za ten sposób budowania bohaterów. Wiem, że nie można porównywać realiów polskich i amerykańskich, ale w każdym zbiorowisku ludzi są wierzący bardziej, mniej oraz wcale. Doceniam, że w serialu zwrócili na to uwagę i wsadzili w usta bohaterów kilka zdań, które określają ich nastawienie do wiary – bez oceniania. I nie tylko wiary to się tyczy, lecz też właśnie tolerancji, dążenia do marzeń i wiele innych.

Po trzecie – humor. Nie jakoś bardzo wyszukany. Ale niektóre sceny są naprawdę zabawne. Właściwie wszystkie sceny z niezastąpioną Sue Sylvester i jej genialne docinki, zwłaszcza te kierowane w stronę Williama. W dialogach uczniów również pada kilka niezapomnianych kwestii, które czasem wynikają z ich głupoty (Brittany, Sam), czasem z ciętego języka (Santana). Właściwie większość postaci ma jakiś komediowy epizod, żeby później zmierzyć się z bardziej dramatycznymi wydarzeniami.

Po czwarte – bohaterowie (choć nie wszyscy) oraz niektóre relacje. Czasem może śmieszyć, że jakaś para schodzi się na dwa odcinki albo nawet nie, załatwiają wszystko w jednym (zazwyczaj jeden odcinek obejmuje około jeden tydzień). Ale niektórym naprawdę można kibicować. Przynajmniej ja kibicowałam i dosłownie płakałam na najważniejszych scenach (hmmm, pewnie wszyscy wiedzą, o jakiej parze mówię, ale jakby ktoś był ciekaw: KLAINE <3). Ile razy przemknęło mi przez myśl, że chciałabym dla jakiegoś bohatera jak najlepiej, niczym dla prawdziwego przyjaciela.

Ten serial trafił do wielu młodych ludzi, choć naprawdę rozumiem, że niektórzy nie odnajdą w nim niczego wyjątkowego. Ale gdyby każdy nastolatek w tzw. "głupim wieku" (który ja już chyba mam za sobą), zdecydował się obejrzeć "Glee", szkolne życie mogło stać by się trochę lepsze. I nie, nie uważam, że ten serial jest przełomowy czy coś, ale trafia do młodych. Czyli chyba dobrze spełnia swoje zadanie.



Dzisiaj bez oceny liczbowej, bo nie mam serca dać zbyt niskiej, a z kolei wysoka tak całkiem szczerze mu się nie należy. Jednak mnie porwał i sądząc po komentarzach krążących po Internecie, nie jestem jedyna.



Don't stop believin'

Komentarze