Coś jest z nami wszystkimi nie tak - "Żółwie aż do końca" J. Green



Czy w dzisiejszych czasach tuatara-milionerka kogoś dziwi? Chwila... a co to jest ta cała tuatara? Zwierzę. Gad. Wygląda jak jaszczurka, ale jest potomkiem dinozaura. I to chyba wszystko co musicie wiedzieć o tym majestatycznym stworzeniu, prócz tego, że Russell Pickett przepisał swój milionowy majątek na nią. Mamy więc tuatarę-milionerkę, spirale myśli zacieśniające się w nieskończoność, niesmaczne opisy bakterii, sporo scen jedzenia hamburgerów z kuponów i żółwie aż do końca. Czy to brzmi tak niepoważnie, jak myślę?





Co prawda "Żółwie aż do końca" Johna Greena mają na pozór banalną, oderwaną od rzeczywistości i prostą historię, niczym z niskobudżetowego filmu Bollywood, ale to szczegóły sprawiają, że ta książka jest TAK dobra. Sięgając po bardzo ogólny opis, dowiemy się, że główna bohaterka (Aza) wraz ze swoją najlepszą przyjaciółką (Daisy) ruszają na poszukiwania zaginionego Russella Picketta, by zdobyć nagrodę w postaci 100 tysięcy dolarów. Niezwykłym przypadkiem Aza w dzieciństwie przyjaźniła się z jego synem, hmm... jak może się to potoczyć? Jak dla mnie, nie brzmi to zachęcająco i pewnie normalnie nie sięgnęłabym po taką powieść. ALE. Mam słabość do Johna Greena. No już. Przyznałam to. Sięgnęłam po książkę tylko ze względu na autora i nadal nie mogę wyjść z podziwu dla jego twórczości. Jasne, podąża za pewnym własnym schematem - zdążyłam to już zauważyć, ale mi to zupełnie nie przeszkadza. Moje argumenty są proste. Bohaterowie są jednostkami, mają własne zainteresowania, poglądy, historię - nie są papierowi. Poruszane są pewne problemy, które są potwornie rzeczywiste i czytając, myślę sobie, że on wchodzi do mojej głowy i przepisuje jej zawartość. Nawet jeśli mnie dana bolączka nie dotyczy, mogę lepiej zrozumieć tego dziwnego chłopaka z drugiej ławki pod ścianą, który czasem płacze. Albo tę dziewczynę z kółka plastycznego, która ma skarpetki nie do pary i obgryzione do krwi paznokcie. Albo nigdy nie wychodzi z wszystkimi na pizzę. Albo wybucha bez powodu. Albo liczy na palcach, chociaż ma już 17 lat. Każdy z nas ma w swoim otoczeniu osobę, którą oznacza karteczką DZIWNY i trzyma się od niej z daleka, a to są ludzie. I to jest główny powód, dla którego kocham Johna Greena. Uczy wyrozumiałości. Niekoniecznie zrozumienia, bo to trudne, ale wyrozumiałości. Chyba tego trochę brakuje.

Lubię to, że chłopak, w którym zakochuje się główna bohaterka nie jest idealnym mięśniakiem z drużyny footballa, ale nosi okulary i zachwycają go gwiazdy. Lubię to, że poznajemy szczegóły z życia tuatary, a nikt z nas prawdopodobnie nigdy o niej nie słyszał i go ona ani trochę nie obchodzi. Lubię to, że relacja rodzic-dziecko jest przedstawiana na różnych poziomach. Lubię to, że gdybym miała zaznaczyć ulubione cytaty z tej książki, to zaznaczyłabym ją całą. Lubię to, że jest taka życiowa, prawdziwa i bardzo sensowna mimo bezsensownego zarysu fabuły i sprawiająca, że trochę płakałam.

A czemu żółwie aż do końca? Cóż... lepiej jakbyście dowiedzieli się tego sami, ale zdradzę, że ma to związek z filozoficznymi rozważaniami nad sensem świata. Brzmi niezbyt zachęcająco? To twoja decyzja czy przeczytasz, czy też nie. Ja przeczytałam.




Komentarze