Syndrom sztokholmski w czasach ostatecznych - "Zaraza" L. Thalassa

Na Ziemię przybywają czterej jeźdźcy apokalipsy. Pierwszy atak paniki mija wraz z nagłym i niespodziewanym odejściem całej czwórki. Jednak po pewnym czasie na świecie zaczyna szerzyć się tajemnicza plaga i plotki o powrocie jednego z jeźdźców - Zarazy. Sposobem na ocalenie ludzkości wydaje się zabicie go, na co też decyduje się Sara Burns. Nikt jednak nie powiedział jej, że jeźdźców nie da się zabić. Teraz wściekły Zaraza torturuje Sarę i przetrzymuje jako swojego więźnia. Jednak czy na pewno Sara jest tylko więźniem przystojnego Zarazy?



Definicyjnie New Adult miał być gatunkiem o problemach dojrzałych ludzi, namiętnych miłościach, pobocznie zawierającym seks. Tymczasem z czegoś, co mogło być dobre, wszyscy nieumiejący pisać autorzy zrobili literaturę masowej orgii. Bohaterowie chędożą się nawzajem, wspomniani autorzy chędożą sens i akcję (fabuła to niewłaściwe słowo), a wydawnictwo - czytelników. Sami czytelnicy pewnie też się chędożą.

Można się złapać za głowę i dojść do różnych wniosków - przesadzam, albo mam rację. Jeśli ktoś uważa, że to jedna wielka hiperbola- polecam spojrzeć na książki. Ostatnio pojawiło się takie cudo jak “Pięćdziesiąt twarzy Grey’a”. Wszyscy mówią, że to taka zła książka, ale (o ironio) zyskała jednak popularność i dużo naśladowców tej “konwencji”. “Mistrz” Katarzyny Michalak, czy popularne ostatnio “365 dni” Bianki Lipińskiej (w tytułach linki do analiz krytycznych).

Takie książki zdobywają popularność i ktoś stwierdził, że analogicznie literatura chędożenia/chędożona stanie się uwielbiana przez młodzież i tym sposobem zyskaliśmy nurt “50 twarzy Grey’a junior”. Jakby się nad tym zastanowić, to wcale nie jest specjalna nowość. Wystarczy spojrzeć na wszystkie popularne gry planszowe - scrabble junior, monopoly junior itd. Takich cudów na kiju mieliśmy pełno, ale nikt tego nie kupował i wszystko poznikało (poza monopoly, które chyba tylko zmieniło nazwę).

Powieść stworzona jest na zasadzie pomysł jest -> pomysłu nie ma. O ile do zakupu skłoniły mnie opis i cena, tak szybko zrozumiałam swój błąd. Początek książki łatwo opisać, prawdopodobnie dlatego że tylko tam coś się dzieje. Potem akcja wygląda tak: główna bohaterka podróżuje sobie z Zarazą po Ameryce. Koniec. Jeśli mamy próbę zawiązania jakiegoś wątku - chędożyć (o ironio) to, jedziemy dalej! Zginęło tysiące osób, ale w sumie Sara całuje się z Zarazą. Pojawili się jacyś fanatycy religijni? Nieważne! Już nigdy do nich nie wrócimy!

Całą akcję (a właściwie jedyną akcję) stanowi relacja Sara - Zaraza. Poza tym - nie ma nic. Jakiekolwiek próby zarysowania innego wątku kończą się jego urwaniem. Nawet nie Deusem - na zasadzie wątek jest, wątku nie ma (podobnie jak pomysł autorki). W tej konwencji spodziewałam się jakichś tajemnic, zagadek, dosłownie czegokolwiek czego w książce oczywiście nie ma. Czekałam do samego końca i oczywiście, nie doczekałam się. Końcówka przesłodzona do granic możliwości, czego nie spodziewałam się po tej powieści (ale o tym za chwilę).

Jednak całość przeczytałam. Dlaczego? Szczerze mówiąc nie czytało się tego jakoś tragicznie, głównie dzięki stylowi autorki. Może to źle zabrzmi, ale “drastyczne” opisy były zrobione świetnie. Nie obrzydzały, ale też nie wtapiały się w resztę powieści, pozostawiając po sobie swoistą nutkę grozy. Normalnie takie sceny mnie odrzucają, a tu patrzyłam z… zachwytem? Na opis spalenia żywcem.

Podsumowując 2/10
Urwane wątki na przemian z drastycznymi scenami i scenami łóżkowymi. Być może nastawiałam się na jakąś soczystą fabułę, ale tak naprawdę to tylko kolejna książka dla zdesperowanych nastolatek poszukujących chłopaka (także w łóżku). Można to zrobić lepiej, można gorzej, a można też z sensem i akcją (czego tu nie doświadczymy). Ta fabuła czasem jest lepsza, czasem (a nawet najczęściej) trochę gorsza, ale jest. W “Zarazie” - nie ma.

Komentarze